unukalhai unukalhai
445
BLOG

Porodówka zamiast polityki

unukalhai unukalhai Kultura Obserwuj notkę 5

                W poprzedniej notce zatytułowanej „Sztuczna szczęka” przedstawiłem wyimek z opowiadania emigracyjnego pisarza rosyjskiego Siergieja Dowłatowa. Opowiadanie nosi tytuł „Jubileuszowy chłopiec”  i traktuje o pewnym epizodzie, który zdarzył się pisarzowi  w trakcie wykonywania przez niego zawodu dziennikarza w  jednym z dzienników wydawanych w Tallinie (wówczas Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka) w pierwszej połowie lat 70-tych ub. stulecia.

                 Jako że czas końca roku jest bardziej stosowny dla lżejszego repertuaru blogowego, zatem przedstawiam zasadnicze fragmenty ww.  opowiadania, oczywiście z pominięciem wspomnianego już wyimka.  Natomiast kontynuacja notek z cyklu o Piłacie, Kajfaszu, Herodzie Antypasie i Jezusie Nazarejczyku  nastąpi  po Nowym Roku.

W nawiasach (…) zaznaczyłem kwestie,  które  pominąłem z wersji  istniejącej w wydaniu książkowym. Nieistotne dla zasadniczej fabuły. Ponadto dodałem kilka przypisów wyszperanych  własnym sumptem.

„(…)

                Było tak.
 Naczelny Turonek wezwał mnie i powiedział: - mam konstruktywną myśl. Może z tego być efektowny reportaż. Omówimy teraz szczegóły. Tylko bez impertynencji.

- Jakich impertynencji? To przecież i tak nic nie da.
- Właściwie to już jesteście impertynenccy – spochmurniał Turonek.
- Jesteście nieustannie impertynenccy, Dowłatow. Wygadujecie impertynencje nawet na walnych zebraniach. Nie jesteście impertynenccy tylko wtedy, kiedy was długo nie ma… Myślicie, że jestem zwykłym przeciętniakiem? Że czytam tylko gazety? Wpadnijcie do mnie. Zobaczycie, jaką mam bibliotekę. Przedrewolucyjne wydania też się tam znajdą…
-Po co mnie pan wezwał? – spytałem.
Turonek nie odpowiedział. Wyprostował się gwałtownie, jak gdyby zmieniał liryczny punkt widzenia na rzeczowy. I powiedział pewnie i dobitnie:
- Za tydzień przypada rocznica wyzwolenia Tallina. Dzień ten będzie uroczyście obchodzony. Między innymi w prasie. W różnych aspektach – gospodarczym, kulturalnym, obyczajowym. Materiały przygotowują wszystkie działy redakcyjne. Jest zadanie także dla was. A mianowicie, wedle danych biura statystycznego, w mieście jest około czterystu tysięcy mieszkańców. Liczba ta jest w pewnym sensie umowna. Jako że umowne są także same granice miasta.
A więc odbyliśmy naradę i podjęliśmy następującą decyzję. Czterystutysięczny mieszkaniec Tallina powinien się urodzić w przeddzień jubileuszu.
- Nie bardzo rozumiem…
- Pójdziecie na porodówkę. Zaczekacie na pierwszego nowonarodzonego. Zapiszecie dane. Przeprowadzicie wywiad ze szczęśliwymi rodzicami. I z lekarzem, który odbierał poród.
Oczywiście zrobicie zdjęcia. Reportaż pójdzie do numeru jubileuszowego. Honorarium – wiem, że nie jest to wam obojętne – podwójne.
- Od tego trzeba było zacząć.
- Merkantylizm to jedna z waszych nieprzyjemnych cech – powiedział Turonek.
- Długi – odparłem. – Alimenty.
-Dużo pijecie.
- Zdarza się.
-Do rzeczy. Ogólny wydźwięk ma być następujący: urodził się szczęśliwy człowiek. Powiedziałbym nawet:  człowiek skazany na szczęście!
To głupie określenie tak się spodobało naczelnemu, że wykrzyknął dwa razy:
-Człowiek skazany na szczęście! Myślę, ze to niezłe. Może wykorzystać to na nagłówek? Człowiek skazany na szczęście!...

- Potem się zobaczy – powiedziałem.
- I pamiętajcie – Turonek wstał, kończąc rozmowę – niemowlę musi być publikowalne.
- To znaczy?
- To znaczy pełnowartościowe. Nic wstydliwego, ponurego. Żadnych cesarskich cięć.
Żadnych samotnych matek. Zdrowy, pełnowartościowy społecznie chłopiec.
- Koniecznie chłopiec?
- Tak, chłopiec jest bardziej symboliczny.
- Henryku Francewiczu, ale co się tyczy zdjęć… Proszę pamiętać, że noworodki są dosyć niefotogeniczne…
- Wybierzecie najlepszego. Bez pośpiechu, czasu jest sporo.
- Trzeba by czekać ze cztery miesiące. Wcześniej raczej nie będzie podobny do człowieka.
A niektórym to i pięćdziesięciu lat za mało. Zdarzają się takie smutne przypadki…
- Dosyć tej demagogii – rozzłościł się Turonek.  - Otrzymaliście zadanie. Materiał ma być gotowy na środę. Jesteście profesjonalistą. Więc po co tracimy czas?...
Rzeczywiście, pomyślałem, po co?

(…)

Wsiadłem do autobusu i pojechałem na ulicę Karola Marksa. (…). Przechodząc przez hall porodówki, spojrzałem przelotnie w lustro i odwróciłem się… Naprzeciw mnie szła kobieta w białym fartuchu.
- Osobom postronnym wstęp wzbroniony.
- A bezstronnym nie? – zapytałem.
Pielęgniarka osłupiała. Pokazałem jej legitymację prasową. Wszedłem na piętro. Na podeście paliły papierosy kobiety w za obszernych szlafrokach.
- Gdzie jest gabinet dyrektora?
- Wyżej, na wprost windy.
Na wprost windy – a więc człowiek skromny. Na wprost windy jest hałaśliwie, trzaskają drzwi…
Wszedłem. Estończyk około sześćdziesiątki gimnastykował się przed otwartym lufcikiem. Estończyków odróżniam natychmiast i to bezbłędnie. Nie ma w ich wyglądzie nic krzykliwego, ekscentrycznego. Nieodmiennie  krawat i kanty na spodniach. Smutna linia podbródka i spokojny wyraz oczu. A poza tym któryż Rosjanin będzie się w samotności gimnastykował?

                Podałem mu legitymację.
- Doktor Mikhel Teppe – przedstawił się. – Czym mogę panu służyć?
Wyłożyłem sprawę. Doktor nie zdziwił się. W ogóle, cokolwiek by wymyśliła prasa, przeciętnego czytelnika nie zadziwi. Do wszystkiego się ludzie przyzwyczaili…
- Myślę, ze to nic trudnego – powiedział Teppe.  – Klinika jest ogromna.
- Zawiadamiają pana o każdym noworodku?

- Nie. Ale mogę dać polecenie.
Podniósł słuchawkę. Powiedział cos po estońsku. Potem zwrócił się do mnie:
- Interesuje pana przebieg porodu?
- Broń Boże! Chce tylko zapisać dane, zobaczyć dziecko i porozmawiać z ojcem.
Doktor znów gdzieś zatelefonował.
- Właśnie jedna pacjentka rodzi – powiedział do mnie. – zadzwonię tam za parę minut.
Mam nadzieję , ze wszystko pójdzie dobrze. Zdrowa matka… Taka pulchna blondynka – odbiegł od tematu.
- Czy pan jest żonaty? – zapytałem.
- Oczywiście.
- Ma pan dzieci?
- Syna.
- Nie zastanawia się pan na tym, co go czeka w przyszłości?
- A nad czym tu się zastanawiać? Doskonale wiem, co go czeka. Czeka go obóz o zaostrzonym regulaminie. Rozmawiałem z adwokatem. Już nawet ma zakaz opuszczania stałego miejsca pobytu.
Teppe mówił to spokojnie, z całą prostotą. Jak gdyby chodziło o rzecz zupełnie zwyczajną.
Zniżyłem głos i spytałem konspiracyjnie:
- Sprawa Sołdatowa?[1]
- Co? – nie zrozumiał lekarz.
- Pański syn jest dysydentem? Działaczem estońskiego podziemia?
- Mój syn – wyrąbał Teppe – jest kombinatorem i pijakiem. I tylko wtedy mogę być o niego względnie spokojny, kiedy akurat siedzi w więzieniu…
Zapadło milczenie. Po chwili  doktor powiedział: - Kiedyś byłem felczerem w łagrze. Potem walczyłem w korpusie estońskim. Zdobyłem wysokie stanowisko. Nie wiem jak to się stało: ja i żona jesteśmy porządnymi ludźmi, a syn - łobuz.
- Może warto by wysłuchać, co on ma do powiedzenia?
- Kiedy nie sposób. Mówię mu: „Jura, za co ty mną gardzisz? Wszystko osiągnąłem wytrwałą pracą. Miałem niełatwe życie. Teraz zajmuję wysokie stanowisko. Jak sądzisz, dlaczego mnie, skromnego felczera, mianowano dyrektorem szpitala?” 
A on na to: „Dlatego, że wszyscy twoi mądrzejsi koledzy zostali rozstrzelani…”
- Jak gdybym to ja ich rozstrzelał…
Zadzwonił telefon.
– Słucham – powiedział Teppe – świetnie. Potem przeszedł na estoński. Mowa była o centymetrach i kilogramach.
- No proszę – powiedział. – Urodziła pacjentka z sali numer dziewięć. Cztery kilo dwadzieścia, pięćdziesiąt osiem centymetrów. Chce pan zobaczyć?
- Niekoniecznie. Dzieci są wszystkie jednakowe.
- Nazwisko matki: Okas. Hilja Okas. Rok urodzenia tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty.
Technik normowania z „Punane reet”[2]. Ojciec  - Magabcza.
- Co to znaczy Magabcza?
- Takie nazwisko. Jest Etiopczykiem. Studiuje w szkole morskiej.
- Czarny?
- Powiedziałbym raczej, że czekoladowy.
- To ciekawe – powiedziałem.  - Braterski internacjonalizm. Cos w rodzaju przyjaźni między narodami.
Są małżeństwem?
- Rozumie się. Codziennie pisze do niej listy. I podpisuje się: „Twój sojowy rogalik”.
- Pozwoli pan, że zadzwonię?
- Proszę bardzo.
Zadzwoniłem do redakcji. Telefon odebrał Turonek.
- Henryku Francewiczu, właśnie urodził się chłopiec.
- O co chodzi? Kto mówi?
- Tu Dowłatow. Z porodówki. Zlecił mi pan reportaż na jubileusz.
- A, pamiętam, pamiętam.
- No więc, urodził się chłopiec. Duży, zdrowy. Pięćdziesiąt osiem centymetrów. Waga cztery dwadzieścia. Ojciec Etiopczyk.
Zapadła niezręczna cisza.
- Nie rozumiem – powiedział Turonek.
- Etiopczyk – powiedziałem – rodem z Etiopii… Studiuje tutaj… Marksista - dodałem nie wiem czemu.
- Jesteście pijani? – ostro spytał Turonek.
- Skądże  - przecież pracuję.
- Pracujecie. A kiedy to was powstrzymywało?! Kto w grudniu obrzygał rejonowy aktyw partyjny?
- Henryku Francewiczu, nie mogę tak długo blokować telefonu… Właśnie urodził się chłopiec.
 Jego ojcem jest przyjazny nam Etiopczyk.
- Chcecie powiedzieć czarny?
- Czekoladowy.
- To znaczy Murzyn?
- Naturalnie.
- Co w tym naturalnego?
- Pan uważa, że Etiopczyk to nie człowiek?
- Dowłatow – udręczonym głosem powiedział Turonek – ja was zwolnię. I napiszę w uzasadnieniu: za próbę dyskredytacji najwyższych wartości…. Zostawcie w spokoju tego zasranego Etiopczyka! Zaczekajcie na normalne – słyszycie? – normalne ludzkie dziecko!...
- W porządku – powiedziałem. – Chciałem tylko zapytać…
W słuchawce odezwały się  częste buczki. Teppe popatrzył na mnie ze współczuciem.
- Nie nadaje się – powiedziałem.
- Ja od razu miałem wątpliwości, ale nie chciałem się wtrącać.
- A, co tam…
- Napije się pan kawy?

(…)

- Mógłbym się u pana przespać za parawanem?
- Oczywiście – rzekł Teppe bez zdziwienia.
(...)
Kiedy się obudziłem, stał nade mną Teppe.
- Przepraszam, że pana budzę… Właśnie urodziła pańska znajoma.

(…)

- Jaka znajoma?
- Dziennikarka z gazety młodzieżowej. Rumiancowa.
- Ach, Lena, żona Bori Sztejna. Rzeczywiście, nie pokazywała się od maja.
- Urodziła pięć minut temu.
- To ciekawe. Naczelny będzie uszczęśliwiony. Ojciec dziecka to znany poeta. Matka dziennikarka. Oboje partyjni. Sztejn napisze okolicznościową balladę…
- Cieszę się ze względu na pana.
Zadzwoniłem do Sztejna. – Gratuluję – powiedziałem.
- Jeszcze za wcześnie. Decyzja będzie w środę.
- Jaka decyzja?
- Czy pojadę do Szwecji, czy nie pojadę. Podobno nie ma tradycji wyjazdów do krajów kapitalistycznych. A skąd ma się wziąć tradycja, skoro nie wypuszczają?... Byłeś w jakimś kraju kapitalistycznym?
- Nie. Mnie nawet do socjalistycznych nie puszczają. Składałem podanie o wyjazd do Bułgarii.
- A ja byłem nawet w Jugosławii. Jugosławia to kraj prawie kapitalistyczny…
- Dzwonię z kliniki. Masz syna.
- O w mordę! – wykrzyknął Sztejn. – O w mordę!...
Teppe podał mi kartkę z jakimiś bazgrołami.
- Wzrost pięćdziesiąt sześć – powiedziałem. – Waga trzy dziewięćdziesiąt. Lena czuje się dobrze.
(…)

Teraz trzeba było wezwać fotografa.
- Proszę dzwonić, proszę – powiedział Teppe.
Zadzwoniłem do Żbankowa. Odebrała Lora.
- Michał Władymirowicz źle się czuje – powiedziała.
- Pijany? – spytałem.
- Jak świnia. To tyś go spoił?
- Nic podobnego. I w ogóle jestem w pracy.
- To przepraszam.
Zadzwoniłem do Malkiela.
- Przyjeżdżaj – powiedziałem. – Sfotografujesz noworodka do numeru jubileuszowego.
Sztejnowi urodził się syn. A propos, honorarium podwójne.
- Chcesz pisać o tym dzieciaku?
- A bo co?
-A bo to, że Sztejn jest Żydem. I każdego Żyda trzeba uzgodnić. Jesteś niebotycznie naiwny, Serge.
- Pisałem o Kaplanie i nie uzgadniałem.
- Szkoda, że nie o Glikmanie. Kaplan to właściwie nie-Żyd. Kaplan to członek biura obkomu.[3]
Dwieście razy o nim pisano. Nie porównuj Kaplana ze Sztejnem.
- Wcale nie porównuję. Sztejn jest o wiele sympatyczniejszy.
- Tym gorzej dla niego.
- Jasne. Dzięki, żeś mnie uprzedził.
Powiedziałem do Teppego:
- Okazuje się, że Sztejn też się nie nadaje.
- Nie bez powodu miałem wątpliwości.
- A kto mnie obudził?
- Ja. Ale wątpliwości miałem.
- No to co robić?
- Zaraz urodzi jeszcze jedna pacjentka. A może już urodziła. Zadzwonię.
- To ja wyjdę się przejść.

(…)

                Teppe powitał mnie na progu.
- Urodziła baba z szóstki. Kuzina. Tu są dane. Ona Estonka, kierowca autokaru. Mąż – tokarz ze stoczni, Rosjanin, członek KPZR. Dziecko w granicach normy.
- Chwała Bogu, chyba się nadaje. Zadzwonię  na wszelki wypadek.
Turonek powiedział: - No to świetnie. Załatwcie, żeby dziecku dano na imię Lembit.
- Henryku Francewiczu – jęknąłem – kto nazwie swoje dziecko Lembit?! To strasznie staromodne. Z folkloru…
- Niech nazwą. Co im za różnica?! Lembit, to brzmi dobrze, mężnie i symbolicznie. Dobrze będzie wyglądać w numerze jubileuszowym.
_ A pan by mógł nazwać swojego syna Eupidifor? Albo Bowa?
- Przestańcie z tą demagogią. Macie zadanie. Na środę materiał musi być gotowy. Gdyby nie chcieli nazwać dziecka Lembit, podsuńcie im pieniądze.
- Ile?
- Ze dwadzieścia pięć rubli. Fotografa ja przyślę. Jak się nazywa nowo narodzony? Kim są jego rodzice? Mam nadzieję, że to prości radzieccy obywatele.
- Nazwisko Kuzin. Matka Estonka, ojciec Rosjanin…
- Lembit Kuzin. Wspaniale brzmi. Do dzieła.
Zapytałem Teppego: - Gdzie mogę znaleźć ojca?
- A tutaj. Siedzi pod oknami na trawniku.
Zszedłem na dół.
- Czołem – powiedziałem. – Towarzysz Kuzin?
- W zasadzie tak – odparł – ale jaki z tego pożytek?
- Pozwoli pan – powiedziałem – że pogratuluję. Pański syn okazał się czterystatysięcznym obywatelem naszego miasta. Jestem z prasy. Chcę napisać o waszej rodzinie.
- A co tu pisać?
- No, o waszym życiu…
- A co, nieźle nam się żyje… Pracujemy rzetelnie, rozszerzamy swoje horyzonty, cieszymy się, kurwa, szacunkiem.
- Może wstąpimy gdzieś i porozmawiamy w spokojnej atmosferze?
- Znaczy, golniemy? – ożywił się Kuzin.
(…)
Poszliśmy do „Kosmosu”, usiedliśmy przy oknie. Sala nie była jeszcze zatłoczona.
-Mam osiem rubli – powiedział Kuzin – plus  żywą butelkę trucizny. Wyjął z teczki butelkę kubańskiego rumu. Zasłonił ją portierą.
- Zamówimy dla porządku ćwiartkę.- I piwo – powiedziałem – jeśli jest zimne…

(…) – Boczuszek wędzony podać? – zapytał klener.
- Odwal się – odparł Kuzin.

(…)
Wiedziałem, że jeszcze trzy kieliszki i z robotą koniec. Jeśli o to chodzi, to, jak mawiał Szabliński[4],dobrze jest pić rano. Wypiłeś – i cały dzień jesteś wolny… Absolutnie żadnych problemów.
- Słuchaj – powiedziałem – nazwij swego syna Lembit.
- Dlaczego Lembit? – zdziwił się Kuzin – my chcemy Wołodia. Co to jest Lembit?
- Lembit to takie imię.
- A Wołodia, co, nie imię?
- Lembit jest z folkoru.
- Co to znaczy folklor?
-Twórczość ludowa.
(…)

- Słuchaj – powiedziałem – nazwij go Lembit czasowo. Nasz naczelny obiecał za to forsę. A po miesiącu zmienisz, jak go będziecie zapisywać…
- Ile? – zainteresował się Kuzin.
-Dwadzieścia pięć rubli.
- Dwie połóweczki i zagrycha. Jeżeli w knajpie…
- Co najmniej… Siedź, ja zadzwonię.
Zszedłem do automatu. Zadzwoniłem do redakcji. Naczelny był na miejscu.
- Henryku Francewiczu! Wszystko okay! Tatuś chyba się zgadza nazwać dzieciaka Lembit.
- Dziwny macie głos – powiedział Turonek.
- To taki automat… Henryku Francewiczu, proszę natychmiast przysłać Huberta z pieniędzmi.
- Z jakimi znowu pieniędzmi? Coście tam wymyślili?
- Przecież sam pan obiecał. Jako bodziec. Żeby dzieciaka nazwali Lembit. Ojciec się zgadza za dwadzieścia pięć rubli. Inaczej, powiedział, nazwie go Abram…
- Dowłatow, jesteście pijani! – powiedział Turonek.
- Nic podobnego.
- No dobrze, zobaczymy. Materiał ma być gotowy na środę. Hubert wyjeżdża za pięć minut. Czekajcie na niego na Palcu Ratuszowym. Przekaże wam klucz.
- Klucz?
- Tak. Symboliczny klucz. Klucz szczęścia. Proszę go przekazać ojcu w odpowiednich okolicznościach… Klucz kosztuje trzy osiemdziesiąt. Odliczę tę sumę od dwudziestu pięciu rubli.
- To nieuczciwe – powiedziałem.
Naczelny odłożył słuchawkę

(…)

Zapłaciliśmy i wyszliśmy na deszcz. Samochód Huberta stał pod ratuszem. Hubert zatrąbił i uchylił drzwiczki. Wleźliśmy do środka.
- Tu są pieniądze – powiedział Hubert. – Naczelny się boi, że pójdziesz w gaz.
Wziąłem od niego po ciemku banknoty i drobne. Hubert podał mi ciężkie pudełko.
- Co to takiego?
- „Pamiątka z Pskowa”.
W plastikowym futerale leżał niklowany klucz wielkości niewielkiej bałałajki.
- Aha – powiedziałem – klucz szczęścia!
Otworzyłem drzwiczki i wrzuciłem klucz do kosza na śmieci. Potem powiedziałem do Huberta:
- Chodź, napijemy się.
- Przecież prowadzę.
- Zostaw samochód i idziemy.
- Muszę jeszcze naczelnego zawieźć do domu.
- Sam trafi, spasiony knur.
- Rozumiesz, oni mi obiecali mieszkanie. Gdyby nie mieszkanie…
- Mieszkaj u mnie – powiedział Kuzin. – Wyślę babę na wieś. Do Usochów pod Psków. Tam margaryny od lata nie widzieli.
- Muszę jechać, chłopaki – powiedział Hubert.
Znowu wyszliśmy na deszcz. Okna restauracji „Astoria” świeciły kusząco.
(…)”

 

Przypisy

[1] podaję za:http://jozefdarski.pl/3902-sytuacja-polityczna

INTERMARIUM – Europa Wschodnia – Estonia. ”Sytuacja polityczna” – tekst z 22.02.2008 r.

“[W latach 1971-1974 istniały w konspiracji dwie organizacje: Estoński Front Narodowy (ERR) i Estoński Ruch Demokratyczny (EDL), w którym główną rolę odgrywał Siergiej Sołdatow, wcześniej zamieszany w sprawę oficerów Floty Bałtyckiej z bazy okrętów podwodnych o napędzie atomowym w Paldiskach (1969). W działalność ERR i EDL wciągniętych było około 20 osób nie licząc sieci szerokich kontaktów nieformalnych. W owym czasie Tunne Kelam prowadził wśród inteligencji tallińskiej niezależne seminaria na temat filozofii Sołowiowa i Bierdiajewa. W 1971 roku Kelam nawiązał kontakt z grupą Siergieja Sołdatowa i odegrał rolę pośrednika między nimi i stołeczną inteligencją, dając Sołdatowowi możliwość integracji ze środowiskiem intelektualnym stolicy.

W toku ówczesnych dyskusji powstał program, który przyjął za cel ruchu odzyskanie niepodległości. Wprawdzie nigdy go nie opublikowano, ale osoby uczestniczące w pracach nad programem miały później stać się historycznymi postaciami opozycji estońskiej i głównymi rywalami zwolenników pierestrojki z Frontu Ludowego czasów Gorbaczowa.

Kelam, choć nie wszedł do grupy Sołdatowa, brał udział w dyskusji nad programem i był pomysłodawcą wysłania do ONZ Memorandum w sprawie państw bałtyckich. Jego projekt przygotowali Kelam, Kalju Matik z grupy Sołdatowa i czterech innych działaczy jesienią 1972 roku. Grupę kierowniczą, którą tworzyli Kalju Matik, Mati Kiirend, Artem Juszkewycz, Arvo Varato i Siergiej Sołdatow, udało się KGB wykryć i aresztować w grudniu 1974 i w styczniu 1975 roku. Oprócz Varato, który pokajał się, wszyscy zostali skazani na kary od 5 do 6 lat obozu. Części członków ruchu narodowo-demokratycznego udało się uniknąć aresztowania, jak np. Tunne Kelamowi, który utracił jedynie pracę w wydawnictwie "Valgus".]”

[2]właśc. :  Punane - RET: w latach 1968-93 tallińska fabryka urządzeń elektronicznych i sprzętu audio (m. in. produkcja radioodbiorników, adapterów, magnetofonów);

[3] obkom - obwodowy komitet partii, w tym przypadku talliński;
[4] jeden z bohaterów opowiadań o dziennikarzach  tallińskiej gazety, w której pracował Siergiej Dowłatow;

 

unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura