unukalhai unukalhai
444
BLOG

Na śmierć Romka Strzałkowskiego z Poznania

unukalhai unukalhai Polityka Obserwuj notkę 5

„ (…)
Za węgłem przecznicy przygotowywano się do nowego szturmu. Romek tymczasem przechadzał się po chodniku z drzewcem sztandaru na ramieniu. Ochłonął już z pierwszego lęku i nawet nie wzdragał się na odgłos pojedynczych strzałów, oddawanych zapewne na postrach.
(…).
Zza rogu dobiegały doń odgłosy przygotowań do szturmu, a do głowy cisnęły się niespokojne myśli. Wiedział, że gdy tylko tamci wyjdą wielką gromadą, to on nie pozwoli się wyprzedzić; poprowadzi ich. Wiedział też, że gdy z tamtych okien bluźnie ogień maszynowej broni i znów poleje się krew, a co mniej odważni zaczną się cofać, to wtedy on … Bo kto nie pójdzie za nim, takim chłopcem, wznoszącym skrwawione płótno?! Obrócił się plecami do najeżonej lufami warowni, wzniósł sztandar, pochylając go w stronę tych, co mieli za chwilę wylać się ławą, i zakołował nim nad głową. A tłum jakby go zrozumiał. Wyległ nagle zza węgłów, zza załomów, z bram i ruszył. Lecz już nie tak bezbronny: toczył przed sobą zapalone beczki ze smołą. Kryjąc się za ich dymną zasłoną, wznosił groźne okrzyki, zdesperowany parł przed siebie.

Romek przepuścił płonące beczki, a gdy ludzka nawała poczęła go ogarniać i wysunął się na jej czoło, poczuł zapach benzyny. Ci za nim nieśli napełnione nią butelki. To prawdziwe powstanie! – przemknęło mu przez myśl (…). Przypadek postawił go w jego pierwszych szeregach i rozpierała go duma. Nie chcąc stracić nic z niezwykłej okazji szedł śmiało przed siebie. W smolnym dymie, pod racami knotów płonących w szklanych szyjkach napełnionych benzyną butelek, wśród świszczących już z obu stron kul, wśród bitewnego zgiełku i bojowych przekleństw prowadził ten szturm, wysoko unosząc sztandar.

(…)

Płonące beczki zderzyły się właśnie z żelazną barierą opasującą znienawidzony gmach, a jednocześnie  kilka butelek z benzyną ciśniętych z czoła szpaleru sięgnęło celu.  W oknach bezpieki buchnęły tu i ówdzie jasne płomienie, wśród szturmujących rozległy się okrzyki entuzjazmu, lecz wkrótce ogień zgasł, a z okien drugiego piętra zionęło ogniem karabinowych salw. Zewsząd odezwały się jęki, wołania o pomoc i rzężenia konających. Wkrótce na placu boju pozostały jedynie żelazne beczki buchające czarnym kopciem smoły i kałuże krwi zmieszane z benzyną z rozbitych butelek. Romek (…), patrząc, jak ściągają za róg zabitych i rannych, z zarzuconym na ramię sztandarem przechadzał się naprzeciw gmachu bezpieki. Był pewny, że nastąpi kolejny szturm, i czekał, by go poprowadzić.

***

- Dokąd jedziesz, stalinowski pachołku? – zapytała dziewczyna siedzącego na czołgu polskiego oficera. Nie czuł się pachołkiem Stalina, więc zamiast obrazić się, pokazał w uśmiechu zęby. Lecz kiedy towarzyszący dziewczynie studenci zaczęli wskakiwać na pancerz, oddał kilka strzałów na postrach. Oni jednak się nie ulękli. Wyciągnęli ukryte worki z cementem i zasypali nim otwory wzierników. Trzeba było albo naprawdę strzelać, albo się poddać. Oficer wybrał to drugie. Czołg stanął (…) i reszta jego załogi poczęła wychodzić włazem. Oblegający tłum skandował:
- Wojsko z nami! Wojsko z nami!

I chyba nie mogło być inaczej. Robotnicy, wojsko …, i ja razem z nimi, myślał Romek i radował się w głębi duszy, widząc z jaką łatwością żołnierze przekazują demonstrantom swój bojowy wóz. Zanim podbiegł bliżej, stalowa skorupa drgnęła i ruszyła, tańcząc na gąsiennicach. Prowadzona niewprawną ręką nowej załogi posuwała się jednak z wolna w stronę ubeckiej warowni. Za nią, za osłoną jej pancerza, kryli się ci z butelkami. Romek szedł obok z rozwiniętym sztandarem.

(…)

Ale czołg zatrzymał się nagle. Oddał jedną, potem drugą serię z karabinu maszynowego i stał jak wrak. Nie otworzył ognia z działa. Naprowadził je na jedno z okien bezpieki i cisza. Wycelowane milczało, jakby je kto zaszpuntował.

- Nie ma czym strzelać! – rozległy się zawiedzione głosy. – Nie wierzyli wojsku i nie dali amunicji! – To i co?! Może wjechać w bramę, jak w pole kapusty! – wołał ktoś inny.  – No ruszaj, trzaśnij w te drzwi!

Czołg jednak ani drgnął i Romkowi przebiegło przez myśl, że nie tylko oni mają butelki z benzyną. Kryjącym się tam w oknach także pewnie jej nie brakuje, a mógłby zakląć się na wszystko, że mają też i granaty. (…) Karabinowa palba nie ustawała. (…). Dym z płonącej smoły, nagnany wiatrem, przysłaniał mu wszystko (…),  snuł się po jezdni, gryzł w gardło i szczypał w oczy. Otarł więc rękawem łzy i zakręcił nad głową sztandarem. Lecz nikt z tłumu nie spoglądał już w jego stronę. Wszyscy byli zajęci wprowadzonym do walki czołgiem. Czekali w napięciu, co zrobi, utoruje im drogę do znienawidzonej twierdzy, czy też nie. Mały chorąży poczuł się nagle opuszczony. (…), przez smolny dym popatrzył raz jeszcze w tamte okna. Przyglądano mu się z nich uważnie. Uważniej niż stąd, skąd oczekiwałby uznania. Wtem podeszło do niego jakichś dwóch mężczyzn, jeden chwycił go za barki, a drugi wyrwał mu z rąk drzewce sztandaru.

- Co tu robisz?! – Był gładko wygolony i ubrany na wpół wojskowo. Podetknął mu pod nos kułak i cuchnącym machorką palcem wymierzył bolesnego prztyczka. – Koniecznie chcesz dostać się tam do środka?! – wskazał palcem okna ubeckiej warowni. – A kochasz mamusię? To lepiej, żeby cię tam nie widzieli. – Popchnął go, zwinął niedbale odebrany mu sztandar i ciągnąc końcem drąga po bruku, oddalił się, po czym wmieszał w tłum. Kto to mógł być? Na pewno nikt z manifestantów. Ktoś z tego gmachu naprzeciw. I po raz pierwszy tego dnia Romek przeląkł się nie strzałów, nie świszczących nad głową kul, lecz bezpieki. Pojął, czego ludzie dotąd tak potwornie się bali.

Wpaść tam to jak w szczęki rekina. Strach. Lecz ci dwaj, co odebrali mu sztandar, mignęli mu raz jeszcze. Zobaczył ich na czele zbierających się do szturmu. Szli ze wzniesionymi w górę pięściami, wykrzykując antyrządowe hasła. Romek poczuł, że traci grunt pod nogami. Co za straszliwe odkrycie! Tam, w tym tłumie, który się wykrwawiał, pełno było ubeków! Zapamiętywali twarze, nawoływali ludzi do wyjścia zza węgłów, by wystawiali się na ubeckie kule.

(…)

Nie sięgał myślą tak daleko, by choćby podejrzewać, że uczestniczy w grze mającej przynieść złagodzenie tyranii despotyzmu w drodze zamiany jej na dyktaturę. Zatęsknił nagle za domem.

(…)

Za rogiem trafił na wznoszoną barykadę. Dwa przewrócone tramwaje wzmacniano płytami z chodnika. Obok kilku młodych ludzi nalewało z kanistrów benzynę do butelek. Jakiś zbuntowany oficer uczył grupkę mężczyzn obchodzenia się z bronią. Nabijał karabin, podnosił do oka, brał coś na cel i nie oddając strzału, opuszczał go; trzaskał o bruk kolbą.

- A wiecie co nam powiedziano przed akcją? – dobiegł go z dala jego drwiący głos. Romek przystanął. Oficer powiódł wzrokiem po zaciekawionych twarzach. – Powiedziano nam, że jedziemy stłumić antysocjalistyczny spisek. Zlikwidować zrzut amerykańskich spadochroniarzy. Czy ktoś ich tu widział? Skoczków albo spadochroniarzy? – dopytywał z ironią. Odpowiedział mu gromki śmiech.

(…)

Postał jeszcze przez chwilę, by się przyjrzeć, jak ładuje się broń, po czym skierował się ku barykadzie. Zamierzał ją wyminąć i aby przejść, wcisnął się w wąski przełaz między zwalonymi tramwajami. Lecz jakiś żołnierz zatrzymał go. Powiedział mu, żeby tam nie szedł, gdyż na Dąbrowskiego stoją czołgi, co się im nie poddały, i że może być jeszcze gorąco. Więc zawrócił. Wojsko… ! – myślał. Pojawiało się coraz liczniej. Przysyłane na odsiecz bezpiece, nie chciało walczyć po jej stronie i przyłączało się do ludu. Popatrzył w stronę benzynowej stacji. Za jej niskim murkiem klęczało kilku żołnierzy. Strzelali do okien, z których ubeccy snajperzy raz po raz razili tłum. (…). Stał nie wiedząc, dokąd pójść, ssało go w dołku, czuł głód i ledwie uświadamiane przeczucie zła. Wtem ktoś trącił go w bok; kolega. I on także miał ochotę wracać do domu. Próbował już nawet wyjść z tego kotła  z drugiej strony, przez Poznańską, ale tam też nie przepuszczano. Miał dobry pomysł, aby wydostać się podwórzami. Wypatrzył nawet takie przejście. Prze wybite okno w ubeckim garażu, którego drzwi wychodziły już na tamtą stronę. (…). Samemu brakowało mu odwagi, proponował żeby poszli razem (…). Kolega (…) prowadził. Najpierw przez tę bramę, potem pod oknami bezpieczniackich rodzin i dalej, aż do samochodowej bazy. Tam odszukał wypatrzone okienko i przy pomocy Romka wdrapał się na nie. Było dość wysoko, więc podał mu rękę i wciągnął go za sobą na czarny od sadzy parapet. Po czym wskoczyli obaj jak w studnię w mrok ubeckiego garażu. Matnia! Żelazne wrota, które miały wyprowadzić ich na inne podwórze, zamknięte były od tamtej strony. Zrezygnowani zawrócili (…) i wyskoczyli wprost na ubeckiego wartownika. Musiał ich przedtem przyuważyć i czyhał pod oknem. (…) Wziął obu pod lufę pepeszy i kazał iść przed sobą. Gdy podchodzili pod klatkę schodową domu ubeków, kolega Romka uskoczył w bok za barierę śmietników, przemknął między nimi i uciekł. Wartownik strzelił za nim, nie trafił. I Romek poczuł gorącą lufę przytkniętą do pleców. Nie miał szans ucieczki, dał się poprowadzić.

(…)

W nogach miał jakby ołów. Postawił jedną, ciężką, na pierwszym stopniu, złapał za poręcz i począł z trudem piąć się na piętro. (…). Okupujący schody ubecy nie usuwali się, aby zrobić mu przejście. Przeciskał się więc pośród tej wrogiej galerii, ocierając się o rozwarte kolana  i wyrastające spomiędzy nich pochylone lufy.

(…)

Wychylający się zza drzwi oficer spostrzegł nagle Romka – A wy kogo mi tu prowadzicie?!
- Kręcił się po podwórzu, towarzyszu poruczniku – odparł pobladły wartownik. – Szukał tu nie wiadomo czego, buszował po garażach! (…) Oficer nie ukrywał swego niezadowolenia. Pojawienie się  (…) kogoś tak niepożądanego jak Romek, wprawiło go w rozdrażnienie. (…). Zatrzasnął drzwi do pokoju, podszedł do Romka i chwycił go za klapy kurteczki.

- Rzucałeś butelkami z benzyną?! Romek, drżąc na całym ciele, potrząsnął przecząco głową.
- Nie, nie rzucałem.

– Pokaż rękę!

Wyciągnął przed siebie. Ubek schwycił ją w przegubie i kazał otworzyć dłoń. Romek otworzył. Oficer (…) podniósł do nosa i powąchał.

- Rzucałeś kamieniami! – warknął zły, bo nie poczuł zapachu benzyny.

- Nie rzucałem!

Ktoś niżej na schodach poderwał się ze stopnia.

- To ten, co nosił sztandar, obywatelu poruczniku! – dobiegł jego wesołkowaty głos. – Podłaził z nim pod samą bramę!

- Tak jest, tak jest, to ten! Chorąży tego motłochu! – odezwało się kilku innych. Musieli go widzieć na czele tłumu ze swych stanowisk ogniowych.

- Oficer pochylił się nad nim.

- Sztandar?! Aaa… nosiłeś sztandar, tak?!

(…)
Oficer końcami palców trzepnął Romka po twarzy.

(…)

- Więc nosiłeś sztandar, podłaziłeś z nim pod okna! – szarpnął go za klapy. – no i widzisz, poznali cię, ty reakcyjne szczenię! Jak się nazywasz?!

- Strzałkowski.

- A imię?!

- Romek.

Naiwność odpowiedzi zaskoczyła ubeka. Zdrobniałe imię dziwnie nie pasowało do tego miejsca. Mełł je chwilę w myślach.

- Aha, Romek … - powiedział. – Tak cię wołają w szkole. Ale tu nie jest szkoła. Pójdziesz więc teraz na górę. Tam będzie miał się kto tobą zająć. Wartownik! – zawołał, puścił klapy kurteczki i pchnął Romka w stronę schodów. – Odprowadzić!

(…)

Z ulicy wdarł się wzmożony grzechot strzałów, strażnik ruchem pepeszy wskazał Romkowi kierunek i podbiwszy mu nią jedno z opuszczonych ramion, wrzasnął:

- Ręce!

                Więc Romek uniósł je znowu, bez wahania, posłusznie, jakby chcąc przypomnieć tym tu wszystkim, że jest ich jeńcem, i powoli, nie oglądając się za siebie, stosownie do rozkazu rozchełstanego, począł piąć się w górę.(…).  Za sobą, na schodach, powinien był słyszeć kroki konwojenta, ale nic! Nie było tam słychać żadnych kroków. Wstrzymał oddech – cisza. Chyba nikt za nim nie szedł. Ogarnął go niepokój. (…). Postanowił obejrzeć się, lecz nim obrócił głowę, coś pękło ze straszliwym hukiem. Poczuł w piersi niemiłosierny ból i schody zaczęły uciekać mu spod nóg.

(…)

                Do prokuratury Generalnej o wniesienie aktu oskarżenia przeciwko Teofili Kowal.

W dniu 28 czerwca 1956 r. w czasie tak zwanych wypadków poznańskich został zabity mój syn Roman Strzałkowski, trzynastoletni absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej, uczeń 7 kl. Szkoły podstawowej. Wbrew oczywistym i powszechnie znanym faktom uznano za celowe opublikować komunikaty, jakoby w walkach ulicznych nie zginęło żadne dziecko. Umyślnie przeinaczono treść nekrologu zamówionego przeze mnie w „Głosie Wielkopolskim”, zniekształcając czcionkę „3” w liczbie „13” określającej wiek mojego syna. Pominięto słowa, iż był on uczniem szkoły podstawowej i ażeby wprowadzić  w błąd osoby pragnące wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych, podano umyślnie fałszywa godzinę pogrzebu.

                Po zabójstwie naszego dziecka funkcjonariusze bezpieki poddawali mnie i moja zonę nieustannej inwigilacji. Usiłowali przemocą wciągnąć ją do samochodu, a do mnie strzelano na cmentarzu, gdy modliłem się nad grobem swego syna. Gdy w bólu i rozpaczy po stracie jedynego dziecka zona moja dotarła do gmachu bezpieki i błagała, żeby jej powiedziano, gdzie i wśród jakich okoliczności poniósł śmierć nasz syn, funkcjonariusze tego urzędu z brutalna szczerością oświadczyli jej, ze w tym dniu o godzinie 12:15 nasz Romek został przez nich zastrzelony. Potem ciało naszego dziecka leżało w mieszkaniu któregoś z funkcjonariuszy.

Nieznane są mi okoliczności, wśród których Teofila Kowal została nakłoniona do złożenia fałszywych zeznań. Początkowo twierdziła, ze syn mój został zabity, gdy się znajdował na otwartej przestrzeni, następnie zmienia zeznanie i utrzymuje, że Romek został zastrzelony w budynku dyspozytorni parku samochodowego. We wszystkich swych zeznaniach i wyjaśnieniach Teofila Kowal twierdzi, iż w chwili śmierci naszego syna znajdowała się w bezpośredniej jego bliskości i że słyszała świst morderczej kuli. Miał to być pocisk wystrzelony przez demonstrantów z gmachu ubezpieczalni społecznej. Po śmierci mego syna miała ona  umieścić zwłoki mego syna w pozycji siedzącej  na stojącym opodal krześle względnie fotelu. Biegli z Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu stwierdzili jednak, że kanał postrzałowy w klatce piersiowej przebiegał od dołu do góry i że sprawca zabójstwa nie mógł znajdować się na tym samym poziomie co zabity, lecz musiał strzelać do swojej ofiary z bliska , stojąc na poziomie znacznie niższym niż jego ofiara. Nadbiegająca z dala kula nie może uderzyć od dołu do góry, a zatem opowieść Teofili Kowal o nadlatującej z dala kuli jest kłamliwa. Dodaję, iż z opinii lekarzy wynika, iż tor pocisku przebiegał w taki sposób, iż musiałaby uderzyć w rączkę dziecka. Brak uszkodzenia tak rączki, jak i rękawka koszulki pozwala na wysnucie wniosku, ze przed zabójstwem sprawcy zbrodni wezwali dziecko do podniesienia rączek do góry. Prawda wiec było to, co funkcjonariusze Urzędu bezpieczeństwa wyznali przed moja żoną; to oni byli mordercami naszego jedynego dziecka.

Gdyby Teofila Kowal była przy śmierci mego syna, to musiałaby słyszeć morderczy strzał oddany z bliska w pomieszczeniu dyspozytorni i musiałaby widzieć zabójcę. Tymczasem podejrzana twierdzi, ze strzału nie słyszała, natomiast słyszała świst morderczej kuli. Zeznanie to jest niezgodne z prawdą. Bo ani ugodzona ofiara, ani nikt ze stojących w pobliżu nie mógł słyszeć lotu pocisku.

Nieprawdziwe jest zeznanie Teofili Kowal, jakoby zaraz po zgonie mojego syna miała ciało jego posadzić na fotelu. Gdyby tak było, to krew wypływająca z ran musiałaby ściekać w dół i przepoić dolną bieliznę, spodenki chłopca. Tymczasem, pomimo silnego krwotoku, ślady krwi widniały jedynie na jego koszulce, dolna zaś bielizna była czysta. Fakt ten potwierdza prawdziwość informacji, udzielonej mojej żonie przez funkcjonariusza Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, iż po śmierci Romek został złożony w mieszkaniu na sprężynach łóżka, a krew z ran ściekała na podłogę. Dopiero później, gdy zwłoki przestały krwawić  i krew zakrzepła, ciało mojego syna zniesiono na parter i umieszczono w fotelu.

Bliższe prawdy wydaje się przypuszczenie, iż Teofila Kowal przy śmierci Romka w ogóle nie była obecna. Swoje zeznania złożyła ona na podstawie wskazówek udzielonych jej przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Trafność powyższego wniosku znajduje potwierdzenie w opinii, której dał wyraz tak wybitny autorytet, jakim jest dyrektor Zakładu Medycyny Sadowej Akademii Medycznej w Poznaniu prof. dr Chróścielewski. Biegły ten określił zeznania Teofili Kowal jako niezgodne z prawdą…. Niskie cele, którym miały służyć te jej konfabulacje, to po pierwsze ukrycie prawdziwych zabójców mojego syna. Ale był i cel drugi. Teofila Kowal targnęła się na świetlaną pamięć mojego dziecka. Składając w charakterze świadka zeznanie przed wiceprokuratorem, kobieta ta nie zawahała się twierdzić, iż przed swą tragiczna śmiercią mój Romek plądrował mieszkania. Dopiero będąc przesłuchiwana jako podejrzana, swoje nikczemne oszczerstwa odwołała i wyjaśniła, że tam był inny chłopiec. Nie bacząc na to, w treści postanowienia umarzającego śledztwo przeciwko Teofili Kowal Prokurator wojewódzki określił wyjaśnienia podejrzanej jako „jasne i logiczne”.

Gdy dowiedziałem się, że śledztwo przeciwko tej kobiecie zostało umorzone, nasunęła mi się myśl, ze istotna przyczyna tego postanowienia są nie przesłanki natury prawnej, lecz jedynie względy o charakterze politycznym. Mój syn odegrał w wypadkach poznańskich role symboliczną. W ogniu walki, wśród gradu kul pochwycił on leżący na ziemi, skrwawiony sztandar i rozwinął go przed ziejącymi ogniem oknami gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy tysiące ludzi patrzących na tę scenę porwało wzruszenie i entuzjazm. Ja i moja żona wychowaliśmy Romka w duchu polskiego patriotyzmu. Ale syn nasz nie poległ w walce ani nie padł od zbłąkanej kuli. Dziecko nasze zostało zamordowane, samotne i bezbronne, w budynku Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Bezlitośni siepacze wzięli na nim odwet. Ukrywanie przed społeczeństwem tej straszliwej zbrodni oraz okoliczności, wśród których została ona popełniona, osłanianie przed wzgardą społeczeństwa zabójców naszego Romka  -  to nie jest racja stanu. To tylko trwoga przed potępiającym wyrokiem historii tych, na których głowy spada odpowiedzialność za niewinnie przelaną krew polskiego dziecka.

                                                                                                              Jan Strzałkowski

(…)”

 

W notce przytoczyłem fragmenty z ostatniego rozdziału książki Janusza Krasińskiego pt.: „Niemoc” (Wydawnictwo ARCANA, 2006).


 

             

             

 

 

 

 

unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka