unukalhai unukalhai
1087
BLOG

PRL a III RP - znajdź różnice

unukalhai unukalhai Polityka Obserwuj notkę 1

Odprawa aktywu administracyjnego w Komitecie Centralnym dobiegła końca. Po referacie:
„Zadania ideologiczne aparatu ścigania na obecnym etapie" nastąpiła anemiczna dyskusja, która wygasła szybko. Towarzysze, pogadując między sobą, kierowali się ku wyjściu, gdy kierownik wydziału administracyjnego, generał Rurkiewicz, zatrzymał prokuratora Musioła ze stołecznego nadzoru i powiedział:

- Wpadnijcie do mnie na chwilę. Musioł, chciałbym z wami pogadać! -

Aby nie było wątpliwości: Wydział Administracyjny KC ma niewiele wspólnego z administracją. Wydział ten trzyma w garści administrację państwową, kadry rządowe, bezpieczeństwo i aparat ścigania: prokuraturę, sądy i adwokaturę. To tutaj zbiegają się nici egzekutywy i stąd wychodzą impulsy, którym posłuszny jest sołtys i szef powiatowego urzędu bezpieczeństwa, prokurator i komendant posterunku Milicji Obywatelskiej

Kronikarz usiłujący odtworzyć dzisiaj bieg wypadków zmuszony jest uznać owe banalne słowa za początek dramatu; z chwilą gdy zostały wypowiedziane, sprawy poczęły się toczyć zrazu leniwie, później coraz szybciej i szybciej, aby osiągnąć dramatyczną kulminację.

- Wpadnijcie do mnie, Musioł!

Zagadnięty skrzywił się wewnętrznie. Nie lubił generała i z doświadczenia wiedział. że zaproszenia takie nie wróżą nic dobrego. Zapachniało kłopotami. Stary będzie chciał uterenowić wnioski z narady i znów trzeba się będzie gimnastykować. Nauczony doświadczeniem nie dał jednak nic poznać po sobie i powiedział:

- Tak jest, towarzyszu.

- Widzicie, Musioł - zagaił generał gdy zostali sami w przestronnym zacisznym gabinecie - całe te ideologiczne gadu-gadu nie warte funta kłaków, jeśli nie potraficie uterenowić go i przełożyć na język działania. A tu, akcja naszej prokuratury stołecznej nadal jest apolityczna. Wy, Musioł, i z wami inni towarzysze, zapominacie skąd wam nogi rosną; klasa robotnicza nie po to wam dała władzę abyście się nią bawili i sadzili sobie babki w piasku. Czas abyście upolitycznili waszą działalność.

Generał, znany z awersji do intelektualistów, był człowiekiem czynu i w jego kodeksie sens władzy sprowadzał się do konkretów, a nie do ideologicznego mędrkowania. Na swoim sztandarze wypisał sobie maksymę Lenina: "Sens To Władza" i całą resztę której nie rozumiał i którą gardził, skłonny był tolerować pod warunkiem, że nie przeszkadza mu w operatywnej robocie.

- Musicie wziąć na warsztat takie sprawy, które pokażą społeczeństwu gdzie wróg! Musicie pomóc partii - do kurwy-nędzy!

Uderzył dłonią w blat biurka aż ołówki i skoroszyty podskoczyły.

- A wy nic tylko pieprzycie się na peryferiach, łowiąc drobnicę i udajecie aparat ścigania zamiast wziąć się za elementy obce nam klasowo i n a r o d o w o. Porośliście w pirze i pogubiliście zęby!

- Towarzyszu generale - zaoponował Musiał - robimy co się da i zgodnie z waszymi własnymi dyrektywami i koncentrujemy się na przestępczości gospodarczej i na walce ze spekulacją…

- To było wczoraj! - przerwał mu generał. - A dziś mamy inne priorytety. Nie udawajcie mi tutaj dziecka, Musioł.

- Ale towarzyszu, mamy ręce związane praworządnością: musimy działać w ramach kodeksu karnego - powiedział prokurator, domyślając się dokąd tamten steruje. - Aparat wymiaru sprawiedliwości nie zapomniał konsekwencji epoki stalinowskich błędów i wypaczeń. Nasi ludzie dobrze pamiętają, że partia biła nas mocno za ten okres. Zresztą sami wiecie...

- Do d . . . z waszymi inteligenckimi zahamowaniami; zostawcie to adwokatom, to ich chleb powszedni. A wy jesteście prokuraturą. orężem partii i państwa i odpowiadacie za realizację naszej polityki na waszym odcinku. Partia was na stanowisku postawiła i partia może was z tego stanowiska zdjąć! A tu byle chłystek wyciera sobie wami gębę, judząc opinię publiczną przeciwko wam. I jak wyglądacie? Jak my wyglądamy?-

- Tu leży pies pogrzebany! - pomyślał Musioł. Wszystko dotychczas to była tylko przygrywka.

Tymczasem generał wygrzebał ze stosu papierów gazetę i rzucił ją rozmówcy poprzez biurko.

- I co wy na to?

Na płachcie gazetowej jeden z artykułów obrysowany był czerwoną kredką i tą samą kredką poniżej dopisane było parę słów i podpis.

- I co wy na to?" Podpisane: Wiesław.

Musioł nie tknął gazety.

- No, czemu nie czytacie kolejnego paszkwilu na prokuraturę?

- Znam ten artykuł; to Osman w "Kurierze ".

- Znacie? To mało. Co zamierzacie zrobić w tej sprawie ? Ten Żyd bez przerwy wyciera sobie gębę milicją, prokuraturą., aparatem administracyjnym, a Wiesław za każdym razem przesyła mi te artykuły z odręczną adnotacją: "Co wy na to?" Niby że on ma rację, a nasz aparat jest do kitu! –

- Próbowałem już tędy i owędy, generale - powiedział Musioł perswazyjnie - ale redakcja stoi za nim; powiadają . że towarzysz Gomułka publicznie zachęcał prasę do śmiałej krytyki i piętnowania błędów aparatu. Mówiłem w tej sprawie z Wydziałem Prasy KC , ale odmówili ingerencji. Osman robi kawał. dobrej roboty - powiedzieli - bo jak co weźmie na warsztat, to sprawy ruszają z miejsca i jego interwencje skutkują. Pomaga ludziom i rozładowuje napięcia. Kazali mi się ustosunkować merytorycznie i jak coś jest nieścisłe to go opieprzą, ale dotychczas to co pisze trzyma się kupy.
 Co miałem robić? Oni reprezentują linię partyjnej propagandy, więc mam związane ręce, a ten sk...syn to czuje i nikogo się nie boi.

Generał zamyślił się.

- Macie rację - przyznał po chwili milczenia. Tak mu gęby nie zamkniemy, a gębę mu zamknąć trzeba. Wiecie. Musioł - tu pochylił się konfidencjonalnie ku rozmówcy - on rozpowiada po mieście, że był przy trupie Holanda, który wyskoczył przez okno i opowiada, że trup był zimny I krwi na bruku nie było - znaczy się - wyrzucono nieboszczyka! Redakcja "Kuriera" rzeczywiście blisko tego domu gdzie tamten mieszkał i skąd wyskoczył. Rozumiecie co to znaczy? -

Musioł rozumiał, ale nie powiedział nic. Co miał mówić?

- Propaganda, nie propaganda - stwierdził generał stanowczo - musicie pokazać zęby: nie będzie gudłaj szargał władzy!

Z szuflady wyjął szarą teczkę i podał ją rozmówcy.

- Kazałem sobie przysłać jego dossier. Przed wojną był syjonistą, a całe życie jest pederastą! Tfu! I taka swołocz poucza nas o praworządności. A wy żrecie to gówno i jeszcze mi się tu oblizujecie.

I nagle chłodno:

- Daję wam dwa tygodnie czasu na załatwienie sprawy; nie chcę o tym więcej słyszeć, ani od was, ani od Wiesława! -

- Towarzyszu generale - powiedział Musioł z determinacją - to się nie da zrobić. Ani przedwojenny syjonizm, ani homoseksualizm nie są u nas karalne W kodeksie brak paragrafu i żaden sędzia nie wyda wyroku skazującego. Tylko się wygłupimy.

- Nie ma paragrafu? Zadziwiacie mnie. Musioł. A Różańskiego pamiętacie? Tego co to był dyrektorem Departamentu Śledczego w Bezpieczeństwie. On to miał jedno takie dobre powiedzonko: - wy mi tylko dajcie człowieka - powiadał - a ja już mu znajdę paragraf!

- I gdzie on wylądował z tym swoim powiedzonkiem? Na Mokotowie. I tylko dzięki gruźlicy wypuścili go przedterminowo. Niedawno generał Kuropieska, którego kiedyś przesłuchiwał, spotkał go w Alejach i dał mu po mordzie. Na sprawę z tytułu pederastii nie możemy sobie pozwolić.

- A czemuż to nie, jeśli łaska? - warknął generał i krew uderzyła mu do twarzy.

- A dlatego, że zaszlibyśmy za daleko - wypalił Musioł. - Jeden z członków Rady Państwa -pedał; wybitny działacz Związków Zawodowych - zmarło mu się niedawno - pedał; znany działacz Komitetu Obrońców Pokoju - pedał; o literatach, aktorach, krytykach muzycznych i tanecznych - nawet nie mówię... -

- Nie może być - zdumiał się kierownik wydziału administracyjnego. – Takie świństwo? Ale tamci przynajmniej nie podskakują przeciwko władzy, a ten podskakuje więc będzie przykład dla innych.

- Zastanawiam się głośno:- podjął po chwili - jeśli, na ten przykład przychodzi do was żona więźnia i wnosi o przedterminowe zwolnienie męża, a wy - Musioł - na ten przykład - dajecie jej do zrozumienia. że jak wam da to załatwicie sprawę pomyślnie, bo tu można i tak i siak - no, to czy to będzie przestępstwo?

- Naturalnie! - obruszył się Musioł - To nadużycie władzy i stanowiska celem uzyskania świadczeń seksualnych.

- No widzicie, jesteśmy w domu! - ucieszył się generał.

- Nie rozumiem, co ma jedno do drugiego ?

- No, bo jeśli normalny chłop chce w takich razach wykorzystać kobitę - że niby nic za darmo - to pedał na stanowisku będzie chciał wykorzystać chłopaka, no nie? Świadczenia seksualne, jakeście to ładnie powiedzieli, tego tam, za protekcję, interwencję,  załatwienie sprawy. I już jest paragraf!

Zaczął porządkować papiery na biurku.

- Słyszę, że załatwia ludziom różne sprawy w tym swoim dziale interwencyjnym. Pomyślcie o tym i pamiętajcie: dwa tygodnie. Wszyscy jesteśmy politycznie śmiertelni i nikt z partii kontraktu nie podpisywał. Bądźcie zdrowi i meldujcie mi osobiście o postępach śledztwa.

Rozstali się bez podawania ręki; prokurator był już w drzwiach, gdy tamten zawołał:

- Teczkę tego pedała możecie zapotrzebować bezpośrednio z archiwum Spraw Wewnętrznych; jeszcze dziś ją odsyłam. Pouczająca literatura, poczytajcie sobie, Musioł...

Idąc długimi korytarzami Domu Partii Musioł przeżuwał wiązanki przekleństw miotanych na głowę sprawcy swoich kłopotów - generała.

Redaktor naczelny "Kuriera", Leszko, kończył obiad klubowy w restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy na Foksal,  gdy prokurator Musioł podszedł do stolika i uprzejmie zagadnął czy może się przysiąść.

- Zaszczyt i przyjemność!  powiedział Leszko. - Czego się napijecie?

- Tylko kawę, proszę.

- Panie Orłowski - zawołał Leszko - Dwie czarne bez cykorii.

Siwy kelner skinął głową; znał dobrze nie tylko upodobania bywalców, ich żony i przyjaciółki, ale i wszystkie dowcipy, którymi go raczyli od lat.

Prokurator odczekał cierpliwie aż podadzą im kawę i aż kelner oddali się i widząc, że Leszko skończył posiłek, przystąpił do rzeczy.

- Mam kłopot i w związku z tym przyszedłem tu specjalnie aby się was poradzić. - zagaił. - Sprawa jest dyskrecjonalna, ale znamy się tyle lat, że pomyślałem sobie, że z kim jak z kim, ale z wami będę mógł kawę na ławę...

- Chodzi wam o ostatni artykuł Osmana w sprawie nadużycia władzy! - domyślił się Leszko.

- O to i nie tylko o to. - przyznał prokurator. - Widzicie: rozumiem dobrze, że prasa ma własną politykę, ale wszystko ma swoje granice, nawet kontrola społeczna nie może piłować gałęzi na której siedzimy. Wiecie, że mamy wewnętrzny inspektorat dyscyplinarny i karzemy naszych własnych ludzi surowo za nadużycie władzy lub przekroczenie kompetencji. Powiedzcie jednak jak wyglądamy, gdy ten wasz Osman wyciera sobie nami gębę i podważa nasz autorytet. Czytają go w KC, czytają go w Ministerstwie Sprawiedliwości i za każdym razem robią nam piekło.

- Co proponujecie ? - zapytał Leszko rzeczowo.

- Widzicie: są u nas tacy, którzy gotowi są w każdej chwili ukręcić mu łeb i naciskają na mnie w tej sprawie. Nie powiem kto i skąd ale wierzajcie mi: wysoko! Musicie go poskromić w jego własnym interesie. Za wiele sobie pozwala i to nie tylko w tym, co pisze, ale i co opowiada na mieście; a to podpada pod "szeptaną propagandę". Jeśli już koniecznie chce być za Rejtana i rozdzierać kontusz to powinien sprawdzić uprzednio czy ma pod spodem czystą koszulę, a przecież sami wiecie towarzyszu Leszko, że bielizna u niego nie taka znów czysta! Czy się rozumiemy?

- Rozumiem was dobrze! - powiedział Leszko cicho.

- Gadałem już z nim parokrotnie: bez skutku. To dziwny facet; unikat o absolutnym poczuciu sprawiedliwości i bez instynktu politycznego. Tacy są najgorsi. Egocentryk, ale pożyteczny egocentryk; krzyżowiec, ale w publicznych sprawach. Dla redakcji to kapitał publicznego zaufania. Co wam zresztą będę opowiadał: sami wiecie, że stał się instytucją. Czasami chętnie powściągnąłbym mu cugli, ale nie daję rady bo strzela faktami i ma zespół za sobą. Jego pozycja to pasja społeczna, którą czytelnik wyczuwa, a ja we własnej gazecie nie mogę przecież odgrywać cenzora – zrozumcie proszę.

- Wszystko to prawda - zgodził się Musioł - ale on przebrał miarę i domagają się ode mnie abym im przyniósł jego głowę na tacy. Tak więc przyszedłem tu dziś po przyjaźni, aby was ostrzec: zróbcie coś z chłopem; przenieście go na emeryturę. awansujcie do innego działu, wyślijcie za granicę byle tylko zeszedł nam z oczu, bo szkoda człowieka.

- Czy jest aż tak źle? - zapytał Leszko poważnie.

- Gorzej! Dlatego tu jestem i - kurwa - narażam się - stwierdził Musioł.

- Tego się obawiałem. A z nim nie można perswazyjnie bo uważa się za Św. Jerzego...

- Z wami też nie można - zniecierpliwił się Musioł. - Nie chcecie pojąć, że dali mi dwa tygodnie na wyciszenie go, więc albo mi w tym pomożecie.,  albo będę zmuszony uderzyć. I pamiętajcie: nie rozmawialiśmy na ten temat. Dzięki za kawę...

Wstał, pożegnał się i wyszedł. Był już w drzwiach restauracji, gdy w progu zderzył się z obiektem swoich kłopotów: Oskar Martens, pisujący pod łatwym do rozszyfrowania pseudonimem Os-Mana usunął mu się i egzaltowanym ruchem ręki dał pierwszeństwo drogi.

- Moje uszanowanie dla pana prokuratora! Już po obiadku? -

- Moje uszanowanie. Wpadłem tylko na kawę - wyjaśnił Musioł i jak człowiek ścigany wyrrzutami sumienia opuścił szybko Dom Dziennikarzy. Prewencyjne ablucje miał już za sobą. To tutaj umył ręce, zabezpieczając sobie, na wszelki wypadek, tyły. Bo w Polsce to nigdy nic nie wiadomo, a tak miał alibi: rozmowę z redaktorem Leszko.

Do biura wracał pogodny i Iekki; był z siebie zadowolony.

Zagrał partyjkę przeciwko generałowi i przeciw samemu sobie, pozostawiając wszystkie opcje otworem: cokolwiek się stanie - on, Musioł, będzie w porządku.

W biurze zawezwał młodego zębatego prokuratora Palicę. Chłop palił się do roboty i do tego aby zwrócić na siebie uwagę zwierzchności. To dobrze! Niechaj zdobywa ostrogi. Jest młody, głupi i zaangażowany,  bez skrupułów i wątpliwości - to będzie akurat sprawa na jego miarę. Wydał mu kilka precyzyjnych wskazówek i poleceń organizacyjnych. Sprawa: Polska Ludowa przeciwko Oskarowi Martensowi została otwarta; kółka aparatu ścigania poczęły się kręcić zwolna.

Oskar rozglądał się po sali, szukając wolnego stolika. Kątem oka dostrzegł szefa siedzącego na uboczu i podszedł do niego,

- Można? Zagadnął,  a gdy tamten skinął głową, siadł na krześle, na którym przed chwilą jeszcze siedział prokurator.

- Muszę uciekać! - sumitował się Leszko. - Ja już jestem po i muszę jeszcze wpaść do KC. Jak wrócisz do redakcji zajdź do mnie do gabinetu...

- Coś nowego? - zainteresował się Oskar. - Mam nadzieję, że Musioł nie żalił się na mnie po ostatniej szprycy? To im dobrze robi.

- Nie. To nie to. - uspokoił go Leszko, żegnając się.

- Panie Orłowski! - zawołał teraz Oskar o tonację głośniej niż wymagała tego akustyka sali - Dla mnie: duża zimna ze śledzikiem w oliwie i obiad klubowy.

- Już się robi! - odkrzyknął starszy kelner, kierując się do baru i zostawiając gościa z jego myślami.

Oskar Martens był niemłodym, lekko przygarbionym, nerwowym mężczyzną. Angielski, strzyżony wąs farbował regularnie, ukrywając siwiznę, która widoczna była na skroniach. Para rogowych okularów nadawała szczupłej, aroganckiej nieco twarzy wyraz intelektualny. Dla bacznego wszelako obserwatora Oskar Martens prezentował kombinację pewności siebie i tupetu, którymi usiłował pokryć wrodzoną nieśmiałość i niepewność: produkty pochodzenia i zboczenia. Mimo uznanej pozycji zawodowej był w gruncie rzeczy człowiekiem wstydliwym i borykając się ze swoją nieśmiałości wypracował sobie z biegiem lat pozę zarozumialca i egocentryka. Dlatego zapewne wybrał pasjonującą dziedzinę dziennikarstwa interwencyjnego, gdyż specjalność ta pozwalała mu na kruszenie kopii w obronie pokrzywdzonych, dając w zamian poczucie ważności i wdzięczność tych, którym mógł pomóc. I tak, z biegiem lat w prasie stołecznej narodził się rycerz niepokalany, pogromca kacyków, bicz na kumotrów i kat urzędasów - zaufany acz bezpartyjny - opoka wdów, sierot i szarego petenta w bojach z hydrą biurokracji.

Teraz celebrował publicznie misterium konsumpcji: pół setki w gardło i śledzik pod wąs, elegancki ruch serwetki ocierającej usta i wzrok po saIi czy go podziwiają. "Le Monde" z kieszeni - zna się te języki... Spojrzenie taksujące młodego człowieka szukającego stolika; tak stary lowelas oczami rozbiera chórzystkę; zainteresowanie zgasło; w ślad za mężczyzną weszła na salę towarzysząca mu kobieta. Wódeczka do dna i reszta zakąski.

- Panie Orłowski można barszczyk!

Przy całym manieryźmie Oskar reprezentował rzetelne pióro i nie był sługą zmiennych koniunktur. Spieszył z pomocą tam. gdzie działa się krzywda i ze sprawy prywatnej, osobistej potrafił zrobić rzecz publiczną, zasadniczą, pryncypialną. Redakcja uznała jego zasługi. Powierzono mu dział listów, w którym grono urzędniczek segregowało pocztę, wyławiając z niej sprawy ludzkie i bolączki; tym Oskar poświęcał osobistą uwagę. Powiadano, że gdzie ani proboszcz, ani sekretarz komitetu partyjnego nie poradzi, tam tylko do Osmana. Jego śmiesznostki znane były tylko kręgowi współpracowników i kolegów - wyniki pracy natomiast docierały do szerokiej opinii publicznej. I jak dzieło sztuki po narodzinach wiedzie samodzielny żywot, uniezależniając się od intencji twórcy, tak publicystyka Osmana,  idąc w świat zyskiwała samodzielną rangę społeczną. Fakt, że był żydem i homoseksualistą tracił znaczenie: dla czytelnika pozostawał człowiek, który odważnie i skutecznie angażuje się w pomoc dla tych, którzy jej potrzebują..

Zostawmy go jednak nad filiżanką barszczyku, gdy nieświadom chmur gromadzących się nad głową pochłonięty jest konsumpcją i francuskim dziennikiem.

Oskar nie wie, że teraz właśnie jego szef, Leszko mający prywatne chody w KC, podejmuje chytrą inicjatywę i forsuje operację, która osłonić go ma przed burzą. I gdy wydział administracyjny KC szykuje likwidację Oskara Martensa,  w sąsiednim skrzydle Domu Partii, wydział prasy i propagandy wyraża zgodę na urządzenie Oskarowi Martensowi publicznego jubileuszu z okazji 20-lecia pracy zawodowej w "Kurierze" i na złożenie wniosku o dekorację Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta za zasługi w służbie ludowej ojczyzny.

Dwie maszyny biurokratyczne ruszają obok siebie i jak na stole bilardowym dwie bile uderzone zręcznym karambolem toczą się w przeciwne strony, tak i tutaj sprawy, którym nadał bieg prokurator Musioł, toczą się od siebie, aby gdzieś tam zderzyć się na zielonym suknie. Dwie maszynistki - panna Jadzia w prokuraturze na Krakowskim Przedmieściu i panna Zosia w wydziale personalnym zarządu głównego RSW Prasa na Pl. Unii Lubelskiej wystukują dwa wnioski w sprawie Oskara Martensa: jedna wypisuje nakaz otworzenia śledztwa przeciwko niemu - druga wniosek do wydziału odznaczeń Rady Państwa o przyznanie mu wysokiego odznaczenia państwowego.

Jubileusze tym różnią się od pogrzebów, że nieboszczyk nie musi wysłuchiwać peanów na swoją cześć, ani dziękować za nie. Jubileusz Osmana, zorganizowany w wielkiej sali Stowarzyszenia Dziennikarzy PRL nie różnił się od podobnych imprez. Poprzedziła go jednak gromka kampania w „Kurierze", który ze sprawy redakcyjnej zrobił sprawę publiczną. Dzięki temu na uroczystość przybyli nie tylko przedstawiciele władzy i partii oraz koledzy jubilata ale i liczni czytelnicy, którzy spontanicznie wypełnili salę.

W prezydium na podwyższeniu zasiedli: nowomianowany kierownik wydziału prasy i propagandy tow. Olek, prezes koncernu prasowego - tow. Koźmiński, dalej sekretarz stowarzyszenia oraz sprawca całej imprezy szef jubilata - Leszko. No i - rzecz jasna - zainteresowany. Za ich plecami Biały Orzeł, herbowy ptak Sarmatów z honorowego miejsca na ścianie sceptycznym okiem zerkał na widowisko. Kwiaty. Przemówienia. Oklaski. I kulminacyjna dekoracja. - Nazwisko redaktora Martensa powiedział towarzysz Olek, który jako nowy człowiek w wydziale prasy nie orientował się w kulisach imprezy i zdecydowany był wykorzystać ją dla zaprezentowania się światkowi dziennikarskiemu - stało się symbolem walki o praworządność i usprawnienie naszej biurokracji, która - tu i ówdzie - daje się jeszcze we znaki, nie nadążając za socjalistycznymi przemianami zachodzącymi w łonie naszego społeczeństwa. Podejmując konstruktywną krytykę - redaktor Martens - zasłużył się dobrze naszej sprawie i korzystamy z jego święta, aby mu wyrazić naszą wdzięczność i proletariackie podziękowania.

Oskar promieniał. Uszanowano go. Uznano. Udekorowano. Nawet KC go uhonorowało! Gdy wstał aby podziękować, głos mu się łamał: to była wielka chwila w jego życiu. Nie ustanie w walce –powiedział. Zaszczyty będą mu nowym bodźcem. I nie osłabi woli walki z kumoterstwem, łapownictwem, prywata i łamaniem praworządności.

Leszko wymienił znaczące spojrzenie z sekretarzem redakcji, który bezradnie rozłożył ręce. Oskar nie chciał zrozumieć, ze jubileuszowe kwiaty rzucają mu na trumnę; człowiek inteligentny nie pojmował – że tak, czy inaczej – uczestniczy we własnym pogrzebie. Przeżył się, a ze sceny zejść nie chciał. Czytelnicy zgotowali mu przecież owację?!

Po części oficjalnej nastąpiła część konsumpcyjna. Na stypę dla Oskara uruchomiono fundusz specjalny i na klubowych stołach nie brakło trunku i zakąski.

W dwa tygodnie później aresztowano go i osadzono w areszcie śledczym. Jubileusz i kampania prasowa spaliły na panewce. Mogła nie wiedzieć lewica co czyni prawica, ale aparat przymusu zdecydowany był zademonstrować komu trzeba kto w tym kraju rządzi.

Śledztwo ciągnęło się tygodniami. Zakulisowe próby interwencji nie dały rezultatu. I dopiero adwokat Sawicki zaangażowany przez redakcje wywiedział się co w trawie piszczy.

- Redaktorze – powiedział do Leszki – skroili mu już kurtę i szyja materiał grubymi nićmi. Jego homoseksualizm jest bezsprzeczny, ale poza kodeksem. Tędy go nie dostana więc chcą go wrobić w wymuszanie świadczeń w zamian za interwencje oraz w  deprawację  młodocianych. Z tym mają kłopoty. Brak im świadków: on z chłopaczkami się nie zadawał. Zrobię co w mojej mocy; powołam eksperta-seksuologa i nasza linia obrony pójdzie w kierunku niezawinionych zmian biologicznych w układzie genów, co leży u podstaw homoseksualizmu. Przytoczymy sprawy precedensowe: nasz kodeks w tej sprawie nie pozostawia wątpliwości: intencja prawodawcy była jasna i postępowa; stosunki intymne pomiędzy dorosłymi osobnikami stanowią ich sprawę prywatną – przestępstwo zaczyna się z chwila deprawacji nieletnich lub wymuszeń.

Zamilkł, odczekał dłuższą chwilę, po czym cichym ale stanowczym głosem powiedział dobitnie:

- Chciałbym,  redaktorze abyśmy mieli jasny pogląd na tę sprawę: mój klient przegra nawet jeśli zostanie uniewinniony!

Leszko milczał, więc adwokat ciągnął dalej rzeczowo.

- Mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem, na które w naszym języku brak jest adekwatnego terminu. Termin taki daje nam najprecyzyjniej angielski język prawniczy, w którym nazywa się to "character assassination" czyJi morderstwo charakteru lub zabójstwo osobowości, co jest właściwszym określeniem niż nasze, polskie zniesławienie. Wasz kolega nie podniesie się po procesie; tak czy inaczej zostanie dożywotnio napiętnowany jakby mu gorącym żelazem wypalono literę "H" na czole. Nie znam kulisów,  ale domyślam się, że taka właśnie jest intencja oskarżenia.

Zapadła cisza, której nie przerywali ani obrońca ani szef Oskara.

- I jeszcze jedno: - powiedział mecenas po chwili - pański kolega jest trudnym klientem; obawiam się, że będzie chciał zamienić salę sądową w trybunę. Nic gorszego! Nastawi tylko do siebie wrogo sędziów. Jeśli więc pana do niego dopuszczą, proszę mnie poprzeć: obronę prowadzę ja, a on ma tylko odpowiadać na pytania i ani słowa więcej!

- Może pan na mnie liczyć - zapewnił go Leszko. - Postaram się wbić mu to do zakutego łba.

Proces był farsą tragiczną.

Musioł, przewidując trafnie słabości przewodu dowodowego zręcznie przerzucił publiczny występ na Palicę, który palił się do tej roli. Obrona skutecznie parowała wszystkie ataki na homoseksualizm oskarżonego jako bezprzedmiotowe. Do chwili, gdy prokurator wyjął z rękawa kartę atutową.

- Świadek Bolesław Piasecki!

Młody człowiek o niezdrowej cerze i egzaltowanych ruchach wszedł na salę i niepewnie skłonił się Wysokiemu Sądowi. Na wezwanie aby opowiedział wszystko, co mu w tej sprawie jest wiadome, zacinając się, zaczął swoją opowieść.

Do redaktora Osmana przyszedł do "Kuriera" z prośbą o interwencję. Szło o to, że prowadząc półciężarówkę potrącił pijanego rowerzystę, który nagle wyjechał mu z bocznej drogi. Ciężkie uszkodzenie ciała i tak dalej. Milicjanci, spisując na miejscu protokół zajścia, a było to w Garwolinie, napisali, że to on był pijany i tak sformułowali protokół, że odpowiedzialność kierowcy nie pozostawiała wątpliwości. Pod presją podpisał ten protokół i teraz, obawiając się konsekwencji, prosił redaktora o pomoc i interwencję.

Redaktor Osman wysłuchał go - owszem - spisał sobie wszystko i w końcu spytał, czy przyjechał do niego specjalnie do Warszawy i czy ma gdzie spać. Od słowa do słowa zaprosił go do siebie; trochę wypili, przegryźli i redaktor powiedział, że sprawa – owszem  - nadaje się do poruszenia ale wymaga dużo zachodu i tak dalej. Więc co miał robić? Dał się namówić, no nie? I redaktor go wykorzystał!

Oskar Martens słuchał tych zeznań zrezygnowany. Tygodnie śledztwa złamały go i nikt nie poznałby na ławie oskarżonych owego światowca, który niedawno dziękował uczestnikom jubileuszu za słowa życzliwości i uznania.

- Czy oskarżony uzależniał interwencje od tego czy świadek będzie powolny jego lubieżności? - spytał prokurator.
Świadek nie zrozumiał, słowo „lubieżności” nie mieściło się w jego leksykonie.
- No, czy powiedział, że załatwi sprawę pod warunkiem, że świadek będzie z nim spał?
- Tak jest. Dokładnie tak!  - potwierdził świadek.

Mecenas Sawicki – nie wiedzieć jak i skąd – była na świadka przygotowany.

Rzeczowo formułując pytania i przypominając świadkowi o tym, że zeznaje pod przysięgą, ustalił, że kolejność wydarzeń była trochę inna. Świadek istotnie potracił rowerzystę w stanie zamroczenia alkoholowego, przy czym nie po raz pierwszy zatrzymany był za prowadzenie wozu w stanie nietrzeźwym; był z tego powodu parokrotnie zatrzymywany i karany w trybie administracyjnym. Tym razem groziły mu poważniejsze konsekwencje i sędzia śledczy poradził mu, że sprawę da się przytuszować jeśli pomoże władzy; szło o to aby nakryć jednego gościa, do którego trzeba się dobrać. Jak zrobi co mu każą to sprawę o potrącenie rowerzysty da się włożyć pod sukno, bo ostatecznie tamten tez nie był trzeźwy. I tak, pojechał do redaktora Osmana prosić o interwencję, wiedząc po co tam jedzie; zastawić pułapkę na oskarżonego. W krzyżowym ogniu pytań świadek począł się plątać, wreszcie złamał się i zachlipał nad sobą żałośnie.

- Jak oskarżonemu nie było wstyd zadawać się z kimś takim, - zwrócił się sędzia do oskarżonego, nie ukrywając niesmaku. – Oskarżony, człowiek inteligentny – znany!

- Niestety, na względy profesora Kotarbińskiego, proszę Wysokiego Sądu, w tych sprawach liczyć nie mogłem – powiedział Oskar Martens.

W dalszym ciągu zeznawali eksperci oraz świadkowie powołani przez obronę celem scharakteryzowania oblicza moralnego, zawodowego i społecznego Oskara Martensa. Z tych zeznań wyłoniła się osobowość człowieka pracowitego i pożytecznego pasjonata, aczkolwiek napiętnowanego seksualnym zboczeniem. Jego homoseksualizm nie był tajemnicą,  ale nigdy nie wpływał na jasność jego sądów i uczciwość motywów. Prokurator usiłował podważyć tę charakterystykę, ironizując i szydząc z oskarżonego tak, że rozgoryczony Oskar w pewnej chwili zawołał:

- Platona też oskarżono fałszywie o deprawację młodzieży!

- Nie każdy pederasta jest Platonem - replikował oskarżyciel publiczny .

- Słusznie, panie prokuratorze, podobnie jak nie każdy oskarżyciel jest Ciceronem! - odciął się oskarżony, odnajdując dawną swadę.

Prasa w sprawozdaniach z sali sądowej wyciszała rozsądek obrony i rozdmuchiwała pikantne rewelacje oskarżenia, zapominając nie tylko o koleżeństwie, ale i równowadze relacji.

Tylko najpoważniejsze dzienniki zachowały umiar, widząc, co kryje się za kulisami całej sprawy. Inne dzienniki wymieniając nazwisko Oskara Martensa dodawały w nawiasie - Kugielman - podkreślając jego pochodzenie i grając na rozhuśtanych nastrojach. Tak więc nazwisko oskarżonego powielane w milionach egzemplarzy i powtarzane w radiowych sprawozdaniach szło w Polskę. W sielsko-anielską, pszenno-buraczaną, robotniczą i drobnomieszczańską, parafialną i prowincjonalną. W jednoznacznym kontekście!

Wyrok nie stanowił zaskoczenia: był uniewinniający. Kodeks nie dawał innych alternatyw, a inicjatywa oskarżenia zmierzająca do zwekslowania sprawy na tor wymuszania stosunku homoseksualnego w zamian za interwencję była szyta tak prostacko, że sąd nie dał jej wiary.

Oskar Martens, znany pod pseudonimem Osmana, wyszedł z sali sądowej jako człowiek wolny. Wolny, ale zdruzgotany.

Następnego dnia prasa stołeczna, a wśród niej i „Kurier" w którym przepracował dwadzieścia lat, opublikowały komunikat oficjalnej agencji.

- Przed Sądem Powiatowym dla m. st. Warszawy zakończył się proces Oskara Martensa ps. Osmana oskarżonego o wykorzystywanie swego stanowiska dla celów homoseksualnych. W związku z tym, że polski Kodeks Karny nie przewiduje sankcji za stosunki homoseksualne między dojrzałymi osobnikami, Oskar Martens został uniewinniony.

Komunikatem tym, jak żelaznymi ćwiekami, Oskar Martens został przygwożdżony raz na zawsze.

W Alejach rozkwitały pierwsze kasztany. Na Krakowskim, w tym samym miejscu gdzie w r. 1905 kozacy szarżowali na tłum demonstrujących Polaków (w r. 1968 milicjanci w żelaznych hełmach rozpędzali pałami braci studentów z pobliskiego uniwersytetu) Pan Jezus pod kościołem Św. Krzyża uginał się pod brzemieniem. Niesforny wiatr flisaków przebiegający miasto, grając na rynnach i łomocąc po chuligańsku szyldami zatrzymał się na moment na Lesznie aby przeczytać kamienną sentencję na Sądach: SPRAWIEDLIWOŚĆ  OSTOJĄ RZECZPOSPOLITEJ.
Przeczytał, parsknął śmiechem i poleciałw Mazowsze, nie przestając się śmiać.

***

Oskar Martens zmarł na emigracji po długich i ciężkich cierpieniach. Jego ciało złożono w dalekiej ziemi i przywalono ciężkim kamieniem, ale jego duch nadal krąży po Warszawie. Woźni sądowi widzieli upiora nocą w archiwum: czytał akta swojej sprawy; nocny strażnik Domu Partii zobaczył cień pod drzwiami kierownika Wydziału Admini1stracyjnego i słyszał zgrzytanie zębów; stary kelner z Domu Dziennikarza gasząc światła po północy zobaczył widmo siedzące przy jednym ze stolików;a prokuratorowi Musiałowi jawi się zmora po nocy, nic nie mówi tylko stoi i patrzy strasznymi oczami.

- Jaki szmer! kamerjunkry

świszczą jak puszczyki.

Damy ogonem skrzeczą jak

grzechotniki,

Jaki okropny szmer!

śmiechy! Wrzaski:

Senator wypadł z łaski, z łaski, z łaski,

z łaski.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

tekst z:

Jerzy Ros  "Egzekucja"  ("Wiadomości" Nr 41/42 , Londyn 1980 r.)

 

 

 

unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka